Ratunku! Dopadły mnie!
A taka byłam przebiegła, tak długo potrafiłam stawiać im
odpór…
Ufoki. Zmora każdej dziewiarki. Dzielnie trzymamy je w
ryzach, nadludzkim wysiłkiem woli ograniczamy ich namnażanie się, a potem
wystarczy na chwilę stracić czujność i pozamiatane.
Ot, próbeczka zrobiona w
wolnej chwili z włóczki, której wprawdzie nie planujemy w najbliższym czasie
wykorzystać, ale intryguje nas rozmieszczenie kolorów w motku. Prezent last
minute, który trzeba wydziergać w jeden
wieczór, rzucając w kąt aktualną robótkę. Odkrycie, że do nowego płaszcza nie
pasuje w zasadzie żadna z tysiącapińcet chust, jakie już mamy. Konieczność
zapewnienia sobie jakiejś mikroskopijnej robótki do poczekalni lub pociągu…
I tak od słowa do
słowa mamy rozbebeszone kilka(naście) projektów i zatrzymujemy się dopiero, jak
nam zabraknie drutów (albo żyłek).
Gdy dwa lata temu zwiozłam sobie do domu z rodzicielskiego
strychu pudła z moimi zapasami włóczek, postanowiłam radykalnie zmienić system
pracy. Żadnego kompulsywnego zaczynania kolejnych robótek. Żadnych próbek bez
konkretnego zapotrzebowania.
Przy okazji porządkowania zasobów wyciągałam kolejne ufoki i
prułam je bez litości, choć ręce same stawiały opór, a każdy kolejny,
niedokończony twór prosił o jeszcze jedną szansę. Ale nie łudźmy się, jeśli coś
przeleżało 2, 3 czy 5 lat w pudle, to małe szanse, że to skończę (nawet
zakładając, że pamiętam, co to miało być i mam wzór). Moim rekordem był kremowy
sweterek, który zaczęłam dziergać przebywając we Francji jako fille au-pair
(tak, tak, czasy sprzed wstąpienia Polski do Schengen! ), z zakupionej w
sklepie firmowym Phildaru, za jakąś niebotyczną wówczas dla mnie kwotę,
mieszanki wełny z akrylem. No cóż, to był bardzo leciwy ufok, dziw że nie
dorobił się siwego wąsa w tym kartonie.
Wprowadziłam jasną zasadę, której się staram trzymać. Na raz
mogę mieć rozgrzebane tylko dwie robótki. Jedną dużą – sweter, chusta, itp. I
jedną małą, taką właśnie torebkową, do dziergania w poczekalniach bądź w
podróży – skarpetki, rękawiczki, czapki… I było dobrze. Skończyły się robótki
ciągnące się przez kolejne sezony. Duże prace byłam w stanie skończyć w
rozsądnym terminie, małe stanowiły pożądane urozmaicenie dla dużych (nienawidzę
długich, monotonnych projektów - szybko mnie nużą).
I sama nie wiem kiedy zaczęło mi się coś namnażać.
Równolegle do dużego projektu (sweter Brick, dziergany z Nako Vals) robiłam na
bieżąco potrzebne mi aktualnie dla siebie lub na prezent drobiazgi. I gdy byłam
akurat na etapie mitenek Sky rim, niespodziewanie zmieniła się aura, przyszły
ciepłe dni, a wiosenna wymiana garderoby wykazała dzianinowe braki. Rzuciłam więc
w kąt mitenki, by wydziergać sobie wiosenne skarpetki na weekendowy wyjazd, a
jednocześnie przygotowałam sobie prosty, „bezmyślny” udzierg na dłuższą podróż.
A tu jeszcze trzeba było córce szybciutko wydziergać
bezrękawnik, bo wyrosła, co odkryłam pakując walizki .
Zostawiłam więc zaczęte skarpetki, bo bezrękawnik jednak
ważniejszy.
I tym sposobem aktualnie na warsztacie mam zimowy jeszcze
„Brick”, rozpoczętą w podróży „Mirabelle”, rozgrzebane mitenki i zaczęte
skarpetki.
Ale stawię temu paskudztwu czoła. Wiem, że to nie sezon
wełnianych mitenek, ale trzeba je skończyć. Potem dokończę pozostałe drobiazgi
i letnią Mirablekę. Brick będzie dalej „dużym” projektem z aktualnej dwójcy.
Trzeba zażegnać kryzys, póki jeszcze nie osiągnął rozmiarów światowego konfliktu.
PS.
No i proszę. Są sprytniejsze niż myślałam. Szukając w
szufladzie „technicznej” kabelka od aparatu, by zrzucić zdjęcia ufoków, w kącie
znalazłam jakiś zapomniany woreczek z robótką dzierganą w czasie jednego z
zimowych wyjazdów. Szal Annis. Po powrocie
skutecznie o nim zapomniałam, a on podstępnie blokował mi druty i żyłkę w
zupełnie niespodziewanym miejscu. Aż strach zaglądać dalej ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz